Welcome back to the land of the livingCisza przed burzą trwa. Po przeciętnych odcinkach, które ostatnio otrzymujemy kolejny na podobnym poziomie. Mam wrażenie, że to ostatni odcinek na przeczekanie. Będzie dym! Co do serialu „Lost” może się zdarzyć, że nie tylko w przenośni ale i dosłownie. Wtedy pewnie docenimy te mniej ciekawe odcinki i z pewnością przestaniemy marudzić. To jest jednak moje zdanie. Pewności nie mam czy to właśnie teraz czy jeszcze każą nam zaczekać. Tak jak w trzecim sezonie kiedy po kilku słabiutkich epizodach otrzymaliśmy zbawienny „The brig”, a kolejne odcinki powodowały, że szczęka stawała się coraz cięższa i opadała coraz niżej.
Odcinek bez Araba w fioletowych ciuszkach od razu chciałbym zaliczyć do bardzo dobrych, niestety trzeba jednak uwzględnić i inne czynniki. Pierwsza sprawa- Dharma. Organizacja, która potrzebowała mnóstwo forsy, żeby rozpocząć działalność i jeszcze więcej żeby ją prowadzić. Gdzie jest Alvar Hanso i jakim cudem oddał on nadzór nad tak olbrzymim i niepowtarzalnym projektem takiemu frajerowi jak Goodspeed? Sawyer od trzech lat robi go jak chce. Dziwne, że jeszcze nie zajął jego miejsca. Wyobrażałem sobie Dharmę jako rzeszę ludzi kierowanych przez postaci pokroju Pierre Chang alias Marvin Candle- naukowców tyleż kompetentnych, co ostrożnych i jak najbardziej poważnych. Dharma Goodspeeda prezentuje się jak grupka harcerzyków a jego władczy ton powoduje we mnie litość i zażenowanie zarazem a nie szacunek i przestrach. Zdecydowanie lepiej by się tutaj Oldham wpasował.
Jinowi w Dharmie zamontowali chyba jakiś procesor dodatkowy made in Korea 1977 i podejmuje decyzje trzy razy szybciej niż wcześniej a pamiętamy, że podejmował je szybciutko np. kiedy chciał zatłuc za zegarek Michaela. Po trzech latach szkoły językowej Dharmy nie zastanawia się wcale dlaczego stary kolega Sayid walnął go po mordzie tylko sprzedaje go od razu Philowi 007 najlepszemu specjaliście Goodspeeda.
Mało się zastanawiając zabiera Benka, wiezie go do kampusu studenckiego i przerywa romantyczną rozmowę Kate i Rogera. Skoro trzeba było oddać Aarona to znajdzie sobie Kate jakiegoś innego dzieciaka na wyspie a że przy okazji wpadnie jakiś przystojniak pokroju Rogera. Można się skusić, zwłaszcza że dotychczasowy kochanek Jack pełni taka samą funkcję zaledwie i w domyśle zarabia mniej, bo trzeba Rogerowi dodać stażowe.
Skoro już mówimy o Aaronie, to właśnie wokół niego kręci się cała cześć odcinka poza wyspą. Dlaczego Kate zdecydowała się polecieć lotem Ajira? Dlaczego go zostawiła? Zadawaliśmy sobie te pytanie oczekując ciekawej, intrygującej odpowiedzi. Niestety podobnie jak wytłumaczenie obecności na pokładzie samolotu Sayida również sprawa Kate i Aarona wyjaśniona w nieciekawy sposób. Gdzie są te elementy zaskoczenia we flashbackach? Pamiętacie Locke’a pracującego na plantacji marihuany? Desmonda w zakonie? Główne postaci w niespodziewanych okolicznościach to było coś! Niespodziewane spotkania głównych bohaterów również. Wybaczcie ale o tym, że Kate spotka się z Cassidy domyślił się każdy, nawet pobieżnie oglądający serial.
Matthew Foxa uważam za bardzo dobrego aktora, po Terrym i Emmersonie chyba najlepszego w obsadzie. Niestety od czasów pierwszego sezonu, kiedy Jack posiadał autorytet i był postacią dynamiczną dużo czasu minęło a scenarzyści często robili aktorowi sporo niemiłych kawałów, jak np. odcinek z Acharą, tak fatalnie rozpisany, że nikt by tego dobrze nie zagrał. Teraz mamy do czynienia z apogeum deprecjonowania postaci Jacka. W ciuszku dharmy, skromny dozorca, tłamszony przez Sawyera, czekający na coś co powinien zrobić, właściwie nie wiedząc zupełnie o co chodzi. Żeby w pobliżu był John albo przynajmniej Ben… Co takiego powinien zrobić Jack? Może uratować Bena? Może wyspa zorientowała się, że buntowniczy Jack nie jest jej potrzebny w XXI w tylko właśnie w latach siedemdziesiątych, sprowadziła go w przeszłość a on zrobił kawał i się zmienił? Pewnie nie, ale na razie tak to wygląda.
Richard 1954
Richard 1973
Richard 1977
LaFleur wraz ze swoimi panienkami postanawia jednak ratować dzieciaka. Z pomocą przychodzi oczywiście stary znajomy Bena – Richard podarte ciuchy (ciekawe, że widzieliśmy go w różnych sytuacjach na przestrzeni lat a tylko w czasie spotkania z Linusem w dżungli miał długie włosy i podarte ubranie). Dowiadujemy się tutaj czegoś ciekawego. Spodziewanym faktem oczywiście było panowanie Widmora w tym mniej więcej okresie na wyspie, ale już Ellie (prawdopodobnie Eloise) jako drugi, równorzędny ośrodek decyzyjny na wyspie to coś nowego. Wydawało się, że „Inni” zawsze byli kierowani w sposób autorytarny a tutaj raczej pewne rozczłonkowanie władzy i lekceważący stosunek do niej Richarda. Co tam się dzieje wśród nich w tym momencie?
Ben uleczony przez nieznane siły zamieszkujące świątynię ma od tej pory stać się kryminalistą? Naciągane. Jeżeli od następnego odcinka zacznie spiskować to będę trochę zniesmaczony. Miałem nadzieję na stopniową ewolucję, oczywiście determinowaną pewnymi znaczącymi wydarzeniami, a tu zapowiada się natychmiastowy zwrot. I dlaczego? Przez Araba! Tytuł odcinka „Co się stało to się nie odstanie” sugeruje, że pierdołowaty Benek stanie się sadystycznym Benem tak czy inaczej, a tutaj wmieszano Sayida w całą sytuację. Ciekawym rozwiązaniem byłoby, gdyby Sayid go postrzelił a Jack go uratował, oznaczałoby to że wyspa przemyślała wszystkie alternatywne sytuacje sprowadzając w lata siedemdziesiąte takie osoby a nie inne. Tylko, że Jack go nie uratował… Co to oznacza?
Co by było gdyby Sayid nie trafił w czasy Dhramy? Co innego spowodowałoby metamorfozę Bena?
Twórcy serialu wielokrotnie powtarzali, że motyw podróży w czasie w serialu jest oryginalny i nie chcą naśladować wzorców z innych produkcji poruszających ten problem np. „Powrotu do przeszłości”. Tam zmiany w przeszłości tworzyły alternatywną przyszłość i to wydawało się z punktu widzenia logiki bardziej korzystnym a przede wszystkim łatwiejszym do ogarnięcia rozwiązaniem. Przez te dążenie do oryginalności niestety otrzymaliśmy pseudointeligentą zagmatwaną papkę, w której wydaje mi się nawet Cuse i Lindelof nie wiedzą o co chodzi. Wyznacznik co prawda pozostaje taki sam. Został już nakreślony w odcinku „Flashes before your eyes”. Cała teza zawarta jest w tytule opisywanego odcinka- „Co się stało to się nie odstanie”. Różnorodność sposobów przenoszenia się w czasie wprowadza zagmatwanie. Podróż umysłu, jak Desmond i mysz Eloise, podróż po przekręceniu „donkey wheel”, skoki na wyspie wywołane przekręceniem koła przez Bena, podróż pasażerów Ajira i przeniesienie się do czasów Dharma. Żadnego porządku w tym nie ma. Hugo w odcinku pyta się Milesa dlaczego w takim razie jeśli Ben został postrzelony przez Sayida to nie pamiętał tego gdy był przez niego torturowany później. Miles nie zna odpowiedzi, mu też nie. Mam nadzieję, że twórcy znają i pewnego pięknego odcinka nam to rozrysują jak doktor Emmet Brown Marty’emu MacFly’owi w „Powrocie do przeszłości”.
Odcinek niespecjalny a wyjątkowo dużo się rozpisałem. Te recenzje piszę po to żeby sobie samemu w głowie kolejne odcinki podsumować. Ten był spokojny i dający możliwość chwili oddechu i uporządkowania sobie tego wszystkiego w głowie. Potrzebny jednak w tej chwili jest mocny kop w pośladki scenariusza. Nadzieję rozbudza ostatnia scena oraz zapowiedzi następnego odcinka.
„Whatever Happened, Happened” -
ocena 6/10.Astral napisał(a):Mnie także, Sawyer ma być chamem, Jack ma być człowiekiem nauki, Ben ma być kłamcą, Kate ma dawać każdemu, a Bernard ma być dentystą a nie rambo, bo tak było od zawsze i tak ma zostać, inaczej te postacie zaczną się psuć.
To ci wyszło! Mistrzostwo świata!